piątek, 16 lutego 2018

Star Trek: The Artistic Generation

fragment grafiki autorstwa Tracie Ching, całość tutaj.

Skończyłem właśnie oglądać Star Trek: The Next Generation – zapoznanie się ze wszystkimi siedmioma sezonami (z których każdy liczył nieco ponad dwadzieścia godzinnej długości odcinków) zajęło mi prawie pół roku. Nadrobiłem tym samym dość rażącą zaległość – identyfikuję się jako miłośnik fantastyki naukowej, a przecież Star Trek powszechnie uznawany za koronny klejnot tego gatunku. Umyślnie z tym zwlekałem, bowiem odstraszał mnie rozmiar całości – jestem jedną z tych osób, które, o ile to wykonalne, muszą obejrzeć/przeczytać absolutnie wszystko, co uznawane jest za kanon danej franczyzy w obawie, że umkną mi jakieś niuanse. Na chwilę obecną mam za sobą klasyczny serial Star Trek, jego animowaną inkarnację oraz całość Star Trek: The Next Generation i na tym ostatnich chciałbym się w tej notce skupić, przede wszystkim dla tego, że na jego temat mam coś ciekawego do napisania. 

Osobom, których znajomość Star Treka nie wykracza poza popkulturową osmozę postaram się wytłumaczyć clou tego serialu. W najbardziej ogólnym ujęciu jest to space opera eksplorująca etyczne, społeczne, polityczne i naukowe (choć ten ostatni aspekt należy traktować z bardzo mocnym przymrużeniem oka, bo naukowość Treka momentami znajduje się na poziomie „naukowości” Power Rangers i nawet jeżeli tu przesadzam, to wcale nie aż tak bardzo) motywy science-fiction. Najczęściej robi to poprzez pryzmat dość ograniczonej liczebnie obsady pierwszoplanowej zgromadzonej na statku kosmicznym przynależącym do kosmicznej Federacji. Fundamentem, nazwijmy to, ideologicznym Star Treka jest założenie, że w przyszłości ludzkość osiągnie bliski ideałowi poziom etyczny, nasza cywilizacja uwolniona zostanie od przyziemnych trosk takich jak głód, ubóstwo czy uprzedzenia oraz skupi się na próbach poznawania i zrozumienia Wszechświata. To bardzo idealistyczna, momentami mocno naiwna wizja przyszłości, ale mimo to – a zapewne właśnie dzięki temu – bardzo ujmująca i fascynująca. 

Nie chce pisać typowej blognotki o Star Trek: The Next Generation – wątpię, by kolejny taki tekst był komukolwiek do szczęścia potrzebny – chciałbym jednak skupić się na jednym aspekcie tego serialu, który przyciągnął moją uwagę. Chodzi mi coś, co zazwyczaj nie wypływa jako główny temat odcinka (choć przy co najmniej dwóch, trzech okazjach jest jego ważnym elementem), czyli sposób, w jaki obywatele i obywatelki Federacji korzystają z dobrodziejstw sztuki. Kultura ludzi w XXIV wieku posiada wiele elementów, które dla współczesnego widza mogą wydawać się dziwne, kontrintuicyjne czy wręcz w pewnym sensie toksyczne – mnie samego dość zniesmaczyła padająca w jednym odcinku wzmianka o tym, że w przyszłości żałoba po śmierci bliskiej osoby stanie się czymś niewłaściwym (ponieważ w pełni zaakceptujemy śmierć jako nieodłączny element naszej egzystencji i skupimy się bardziej na celebrowaniu szczęśliwych wspomnień związanych z tą osobą). Jeśli jednak jest coś, co mnie szczególnie ujęło – w pozytywnym sensie – to sposób, w jaki serial prezentuje stosunek ludzkości do sztuki i kultury artystycznej. 

Zacznijmy od tego, że niemal każdy człowiek z głównej obsady serialu realizuje się artystycznie na co najmniej jeden sposób (częściej – więcej niż jeden). Komandor William Riker gra na puzonie i bierze udział w inscenizacjach teatralnych jako aktor. Pokładowa lekarka, doktor Beverly Crusher realizuje się jako reżyserka inscenizacji scenicznych. Data – który człowiekiem nie jest, ale którego droga do człowieczeństwa stanowi jeden z najciekawszych powracających wątków serialu – maluje obrazy i tworzy poezję. Kapitan Picard gra na flecie, przy kilku okazjach możemy również zauważyć, że próbuje swoich sił w malarstwie i aktorstwie. Miles O’Brien, operator transportera, jest wiolonczelistą. Wydaje się, że na pokładzie Enterprise – a więc zapewne i wszędzie indziej – uprawianie tej czy innej formy działalności artystycznej przez osoby zajmujące się zawodowo czymś zupełnie innym jest powszechne do stopnia, w którym staje się to integralną częścią ogólnej kultury społecznej, które można porównać do uczestnictwa w rytuałach religijnych. 

Nieprzypadkowo przywołuję tu religię – której w oświeconym XXIV wieku zwyczajnie w ludzkiej kulturze nie ma, a przynajmniej nie ma jej na pokładzie Enterprise. W świecie serialu ludzkość jest totalnie zeświecczona. Gene Roddenberry, twórca uniwersum Star Treka i showrunner pierwszych sezonów Star Trek: The Next Generation dość kategorycznie wypowiadał się o religii i jej miejscu (czy też – braku miejsca dla niej) w ludzkiej przyszłości. Jego następcy, niezależnie od ich osobistych poglądów w tej kwestii, utrzymali ten trend i wszystko wskazuje na to, że jakiekolwiek skonkretyzowane formacje wyznaniowe w uniwersum Star Treka są reliktem przeszłości, przedmiotem badań dla archeologów i ksenologów, a nie czymś, co stanowi ważny, istotny element rozwoju osobistego poszczególnych jednostek ludzkich. Warto o tym pamiętać – religia nie jest wyłącznie (pokusiłbym się nawet o stwierdzenie, że w większości wypadków nawet nie przede wszystkim) sposobem na zaspokajanie potrzeb duchowych, ale także metodą integracji społecznej, zacieśniania więzi międzyludzkich i utrzymywania identyfikacji różnych grup zbiorowości. Religia zaspokaja te potrzeby głównie metodą organizacji zbiorowych obrzędów. Gdy zabraknie religii, te potrzeby nie znikną – zmieni się jedynie forma ich zaspokajania. 

Osoby znające serial domyślają się już zapewne, do czego dążę. Załoga Star Trek: The Next Generation regularnie uczestniczy – jako twórcy lub publiczność, najczęściej wymiennie – w organizowanych przez siebie wydarzeniach artystycznych, koncertach zespołów muzycznych składających się z poszczególnych załogantów i załogantek, wernisażach, odczytach literackich i poetyckich czy inscenizacjach sztuk teatralnych. Grupa ludzi szukających duchowego zaspokojenia spotykająca się regularnie w celu celebracji własnych więzi społecznych oraz wspólnego przeżywania doświadczeń irracjonalnej natury… brzmi znajomo? W świecie Star Treka religia została zaspokojona przez sztukę posiadającą wszystkie zalety wyznania, ale żadnych jego wad – brak groźnego dogmatyzmu oraz zhierarchizowania zapewniającego nieuczciwe profity kaście kapłańskiej. Sztuka, zdaje się (mimowolnie?) sugerować nam Star Trek: The Next Generation, jest lepszą religią. 

Początkowo sceny, w których bohaterowie biorą udział w tych artystycznych wydarzeniach wywoływały moje zażenowanie – odpowiednim słowem wydaje się być modny od jakiegoś czasu „cringe”. Momentalnie przypomniały mi się te wszystkie szkolne teatrzyki, w których zobowiązany byłem uczestniczyć, w najlepszym przypadku jako element widowni. Chwilę zajęło mi oswojenie się z tak upowszechnionym społecznym ujęciem uczestnictwa w kulturze. W zasadzie im dłużej o tym myślałem, tym więcej to dla mnie nabierało sensu. Według piramidy potrzeb Maslowa po zaspokojeniu wszystkich podstawowych potrzeb ludzie zaczynają szukać samorealizacji. Potrzeba ekspresji poprzez sztukę jest bardzo powszechna. Większość moich znajomych – wywodzących się z klasy niższej średniej oraz wyżej, czyli osoby będące w stanie wydysponować odrobinę czasu dla siebie – w ten czy inny sposób zaspokajają ją na różne sposoby. Ostatnio popularne były na przykład kolorowanki dla dorosłych stanowiące bardzo prosty sposób na osiągnięcie satysfakcji z aktu kreacji (nanoszenia kolorów na ilustracje). 

W utopijnej Federacji, która wyeliminowała z gospodarki wewnętrznej pieniądze, a ze społeczeństwa ubóstwo i troskę o jakość egzystencji, czasu na tego typu aktywności będzie więcej – nic zatem dziwnego, że obywatele tej nacji dysponują czasem i środkami na takie aktywności, nawet jeśli wymagają one dużego zaangażowania oraz nakładu pracy. Sprawia to, że wszyscy ludzie (minus naprawdę nieliczne, specyficzne wyjątki) otrzymują szansę na realizację własnych artystycznych aspiracji. Rezultatem jest najprawdopodobniej niesamowicie bogata, zróżnicowana, odważna koncepcyjnie i artystycznie pula dzieł sztuki, demokratyzacja kultury i wyeliminowanie instytucji celebrytów. Właśnie – o ile w tym czy innym odcinku pojawiają się w Star Trek: The Next Generation powszechnie szanowane i rozpoznawalne postaci ze świata polityki i nauki, w ani jednym odcinku nie pojawiła się chyba żadna ikoniczna gwiazda muzyki czy teatru. Oczywiście prawdopodobnie istnieją cenione, znane powszechnie osobistości świata sztuki, jednak gospodarka oparta na braku pieniądza wyeliminowała instytucję absurdalnie popularnych celebrytów mających na celu zdominowanie przestrzeni kulturowej oraz portfeli szarych zjadaczy chleba. Ośrodki kultury w XXIV są zdecentralizowane, nastąpiła pluralizacja sztuki, a artyści tworzą nie z pod dyktando publiczności czy z chęci zysku, ale dla zaspokojenia własnych potrzeb kreacji. 

Terry Pratchett w Ruchomych obrazkach napisał: „Wiesz co jest największą tragedią tego świata? Ludzie, którzy nigdy nie odkryli, co naprawdę chcą robić i do czego mają zdolności. Synowie, którzy zostają kowalami, bo ich ojcowie byli kowalami. Ludzie, którzy mogliby fantastycznie grać na flecie, ale starzeją się i umierają, nie widząc żadnego instrumentu muzycznego, więc zostają oraczami. Ludzie obdarzeni talentem, którego nigdy nie poznają. A może nawet nie rodzą się w czasie, w którym mogliby go odkryć.” W uniwersum Star Treka do takich sytuacji z pewnością dochodzi znacznie, ale to znacznie rzadziej. Bardzo żałuję, że twórcy nie poświęcili ani jednego odcinka na głębszą eksplorację tego elementu świata przedstawionego, bo dla mnie właśnie ten wymiar – doskonale widoczny w tle i przewijający się przez cały serial aż do samego jego końca – znacznie lepiej pokazuje, jak duży progres cywilizacyjny osiągnęła ludzkość, niż dziwaczne pomysły odnośnie żałoby.

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...